26 grudnia 2010
Do mojej groty wpadły pierwsze promienie wschodzącego księżyca, upewniłam się czy młode śpią. Każde delikatnie liznęłam po czubku łebków. Podniosłam się powoli, by nie zbudzić ich z czujnego snu. Wyszłam z groty na mroźne powietrze. Las wydawał się bardziej ponury, bardziej ponury niż jakiegokolwiek dnia tej zimy. Niedawno obchodziliśmy wigilię na stadzie, pomyślałam. Ruszyłam w głąb czerni, przez myśl przesuwały się przeróżne obrazy. Wspomnienia, myśli, cenniejsze myśli. Czerń otacza mnie z każdej strony, przechodzę nie widziana obok polany gdzie czuwają jeszcze ostatnie osoby. Przez myśl przemknął mi pomysł ustawienia czujek, zbliżałam się do granicy naszych terenów. Nikt nie stoi na straży.
Stanęłam na prawie widocznej linii. Przysiadłam, co się stanie gdy minę to miejsce, co stanie się ze mną gdy przekroczę szeregi… Na śniegu narysowałam wzór koła. Pazurem nakreśliłam jeszcze kilka innych prostych linii, tak jak ludzie robią to na dziwnych płatach, może kory? Machnęłam łapą wyżej, a znaki uniosły się zamieniając w sople lodu, wyglądały na bardziej rozmazane, a dokładniej rozpłynięte. Upuściłam je. Ostatnio w mojej i tak nie raz ciemnej duszy plątało się coś na kształt smutku, czy obawy. Wstałam ociężale i poszłam wzdłóż linii tak mocno odbijającej się od lekkiego księżycowego światła, że zapewne widać by ją było z daleka.
Wiatr ruszył z miejsca unosząc za sobą suche i zimne płatki śniegu, pociągnął je w mroźny taniec. Coś ciągnęło mnie za serce, jak kiedyś, coś chciało we mnie krzyczeć, a może jak mawia pradawna natura wyć do księżyca. Lecz co zgubiłam? Stanęłam, a wiatr tańczył obok mnie ze śnieżynkami, a może to ja sprawiałam, ze ona unoszą się. Przestałam skupiać się na zimie i pobiegłam dalej, momentami przekraczając srebrzystą linię. Dotarłam w dziwny róg, wsysający kawałek, najbardziej wysunięty punkt naszych terenów, pomyślałam. Wybiegam, przeskakuję linię, gnam, w myślach goniąc wiatr, biegnę ile sił w łapach, wyskakuję w powietrze, pod własnym ciałem wytwarzam wysokie lodowe kolumny, skaczę, z jednej na druga. Musi wyglądać bardzo widowiskowo. Lód skrzący się w płomieniach księżyca, moja śnieżnobiała sierść, biegnę, spadam z kolumn, biegnę dalej, zataczam kręgi w około terenów. Gdy słyszę trzaski, niczym płonący las, jednak w zimie byłoby to niemożliwe. Ostrożnie podchodzę do źródła ciepła i światła, ludzkie obozowisko. Przyglądam się im. Strzelby…
Dopiero w tej chwili zdaję sobie sprawę jak daleko jestem od terenów naszego stada. Biegiem, prosto przed siebie ruszam ku rodzinie, dopiero po dłuższym biegu docieram do srebrnej nici nazwanej granicą. Księżyc już zachodzi. Siadam na nici. Swoją mocą formuję kilka śnieżnych kul które wysyłam prosto w księżyc, jednak coś je zatrzymuje, a one opadają na ziemię stapiając się z innym śniegiem. Słyszę szmer, gwałtownie odwracam łeb, a moim oczom ukazuje się Shao.
-Co tu robisz skarbie – pytam podnosząc się, jednak on pierwszy podbiega do mnie – mówiłam, żebyś nie wychodził sam o tej porze…
Przekręcił tylko łepek.
-Często wychodzę za Tobą do lasu, wieczorami, patrzę jak układasz i formujesz śnieg…
-To Ty zatrzymałeś śnieżki? – zdziwiona otworzyłam szerzej ślepia
Nie odpowiedział, za to płatki śniegu wzbiły się do góry i zaczęły tańczyć na wietrze…
Takie sobie opowiadanko, bo miałam ochotę dla was napisać. I z góry przepraszam za wszelkie błędy ortograficzne, po pierwsze mam anglojęzyczny program, a po drugie sami wiecie jak tam z moimi błędami
~Noa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz