[ Kolejna część. Do niczego. Ale nieważne.
Zdecydowałam, że jeszcze tu zostanę... przynajmniej na jakiś czas. Co potem, to się zobaczy. ]
——————–
Drewniane wrota, wykończone żeliwnymi okuciami, zatrzasnęły się za mną z hukiem. Tubalny odgłos rozbrzmiał w powietrzu, by stopniowo wygasnąć i przemienić się w ciszę, z której wyłonił się cichy stukot pazurów, po śliskiej posadzce, wybijający rytm moich niepewnych kroków. Szłam w jednym możliwym kierunku, prosto przed siebie. Zmrużyłam powieki, by uchronić się przed jaskrawym światłem rzucanym przez nietypowe ściany.
Sunęłam korytarzem, starając się uporządkować wirujące myśli. Zagłębiałam się coraz bardziej w ten dziwny labirynt, wybierając na oślep drogę, skręcając w różne odgałęzienia, cz y też kierując się ku znikąd pojawiającym się schodom.
Zatraciłam się we własnym wnętrzu, gdy wtem poczułam, że coś jest nie tak. Zatrzepotałam powiekami, chcąc pozbyć się niespodziewanych halucynacji majaczących mi przed oczami. Jednak to nie pomogło. Powietrze przede mną falowało, wprawiając w ruch niebieskawy obłoczek dymu. Pod wpływem nagłego przeczucia zerknęłam w tył i poczułam jak wewnątrz mnie powoli narasta ściśnięta gula. Zaledwie metr za mną ziała czarna, bezdenna czeluść, od której aż zionęło upiorną nicością. Pospiesznie odwróciłam wzrok, kładąc po sobie długie uszy. Jednak tam czekała na mnie kolejna niespodzianka. Dopiero co niewyraźne opary w mgnieniu oka zaczynały nabierać kształtów i barw. Już po chwili wypełniały całą przestrzeń korytarza, przysłaniając mi widok na marmurowe ściany. Obraz rozciągnięty przede mną zadziwiająco dobrze odzwierciedlał rzeczywistość. Jedynie białe, rozmywające się opary, widoczne kątem oka, zdradzały o fałszywości tego nierealnego świata.
W podziwianiu iluzji przeszkodził mi mrożący krew w żyłach, lodowaty podmuch nieznanego czającego się za mymi plecami, zmuszając do ponownego odwrócenia się. Mała fala dreszczy przebiegła przez całe moje ciało, poczynając od czubka nosa, a kończąc na końcówce ogona. Ciemność otchłani była znacznie bliżej niż kilka minut temu, wyciągając swe chciwe macki w moją stronę. Odruchowo przesunęłam się o parę kroków, byle dalej od tej mrocznej przestrzeni. Bałam się myśleć jak by się to skończyło, gdyby udało jej się mnie pochłonąć. Bezsprzecznie kojarzyła mi się z pustymi ślepiami Sanetille, dopełniając moją coraz to bardziej rosnącą niechęć do niej. Wyglądało na to, że pozostało mi tylko jedno wyjście, musiałam iść dalej. Łapy z niechęcią oderwały się od zimnej posadzki, zagłębiając w sielankowy krajobraz – być może kolejną pułapkę, jeszcze gorszą, od tej czyhającej za moimi plecami.
Ku mojemu zdumieniu, poduszkami łap, natrafiłam na miękką ziemię i soczyście zieloną trawę. Na skórze poczułam ciepłe promienie słońca, a w nozdrza z [przyjemnością wciągnęłam zapach świeżego powietrza. Po zatęchłej woni sanktuarium, ledwie zauważyłam jak jest tu parno. Rozglądałam się wciąż dookoła, nie mogąc się nadziwić. Gdybym nie zdawała sobie sprawy, z tego, że otacza mnie iluzja, pewnie nigdy nie zorientowałabym się w prawdzie.
W tym momencie dostrzegłam kocią sylwetkę, majaczącą wśród wysokich traw. Była to biała lwica, zmierzająca niespiesznym truchtem w sobie tylko znanym kierunku. Drgnęłam uradowana, stawiając uszy na sztorc. W końcu spotkałam jakąś żywą istotę. Może nawet mającą informacje na temat tego miejsca.
Już chciałam do niej podbiec, kiedy samica podniosła głowę, kierując przyjazne, błękitne oczy w moją stronę. Zamarłam bez ruchu, czując jakby zmroziło mi wnętrzności. Nagle wszystkie obrazy nabrały ostrości, szczegóły wskoczyły na swoje miejsce, uzupełniając brakujące elementu układanki. W jednej chwili wszystko nabrało sensu. A może właśnie go straciło?
Z sensem, czy też bez niego, wyjaśniło się towarzyszące mi przez ten cały czas uczucie. Zadrżałam z trwogą. Bardzo dobrze znałam to miejsce. Niegdyś spenetrowałam każdy zakątek pobliskiej dżungli, jak i rozległej sawanny. To właśnie tutaj trafiłam po moim przebudzeniu, zlękniona i zdezorientowana. Tu znajdował się mój pierwszy, prawdziwy dom.
– Hej, ty! Stój! – Usłyszałam dźwięczny głos samicy, dużo bliżej niż mogłam się tego spodziewać. Soraya wciąż patrzyła wprost na mnie. Nie zrozumiałam, przecież stałam…
- Co robisz na terenach Stada Lwów Jedności?
- Ja? – Zadałyśmy to pytanie jednocześnie. Głos docierający zza moich pleców wydawał się dziwnie znajomy.
Odwróciłam się niepewnie, odsuwając się kilka korków w bok, kątem oka zauważając, że biała wcale nie podążyła za mną wzrokiem, a wciąż wpatrywała się w ten sam punkt. W końcu i ja podążyłam spojrzeniem w tym kierunku, by spojrzeć na młodą lwicę o srebrzystej sierści i jasnobrązowej, mahoniowej grzywce. Mimo, że w głębi duszy domyślałam się co mogę ujrzeć, widok ten sprawił, że zachwiały się pode mną łapy. Byłam świadkiem zdarzenia sprzed tylu lat! Spoglądałam na dużo młodszą wersję samej siebie, która wydawała się tak samo żywa jak ja w tej chwili… Potrząsnęłam gwałtownie głową, wprawiając w ruch długie kosmyki ciemnych włosów. Jeśli tak dalej miało to wyglądać, to mogłabym się założyć, że oszaleję. Błądziłam niewidomym wzrokiem po okolicy. Głosy dwóch lwic dobiegały do mnie przytłumione, jakby zza szklanej ściany. Nie wiedziałam co się działo, to wszystko nie miało dla mnie najmniejszego sensu…
W ciągu ułamka sekundy wszystko się zmieniło. Niespodziewanie obrazy zawirowały. Ziemia uciekła mi spod łap, zamieniając się miejscami z nieboskłonem i pierzastymi chmurami. Drzewa i krzewy wyciągnęły się w szerz, a następnie w pionie, tracąc pierwotną formę i zaczęły się zlewać z pozostałymi zjawiskami w bezkształtną, nieokreśloną masę. Coś szarpnęło moim ciałem, porywając wraz z całą resztą. Krzyknęłam, na moment zamykając ślepia, a kiedy ponownie uniosłam powieki, przed oczami mignęły mi kolejne wizje, co rusz wciągane przez szaleńczy wir, wymieniając się z innymi obrazami.
Masywna, jak na samicę, lwica o bystrym spojrzeniu i jasnej, płowej sierści – Afra, przywódczyni stada. Jej sylwetka rozmyła się, by po chwili na nowo uformować się w kształt kolejnej osoby, tym razem Rubi, o niebieskiej sierści i zwariowanych iskierkach w oczach. Zrywa przedziwny owoc z drzewa rosnącego w innym wymiarze, do którego wspólnie znalazłyśmy przejście. Udaje, że się nim zatruła, przyprowadzając mnie o zawroty głowy. I gdyby obraz utrzymał się trochę dłużej, ujrzałabym zapewne jak tarza się po ziemi, naśmiewając się ze mnie do rozpuku.
Śmiechy. Głośne rozmowy. Impreza. Płowy lew zjeżdżający po wodospadzie, na drewnianej tacce, niczym na desce surfingowej.
I znów zmiana. Dwa lwiątka bawiące się ze sobą. Białe i czarne. Roy i Bree. W następnej scenie już jako nastolatki, posyłające sobie zakochane spojrzenia.
Na chwilę wszystko się rozmazało, po czym znów nabrało ostrości. Biegniemy całą grupą. Wszyscy poszliśmy, aby pomóc Mariah, lwicy, która została porwana.
Afra informuje o zamknięciu Stada.
I koniec. Cisza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz