piątek, 11 lipca 2014

Legenda Miłości (Franka, Shellney, Sagaphine)

14 lutego 2012
 
Pewnego niezwykłego dnia ,choć zapowiadał się jak każdy inny, miała miejsce pewna historia.
Historia ta dotyczyła młodej niewiasty , Walentyny a także dwóch mężczyzn – Toniefair’a i Lovekrove’a.
Otóż tego dnia Walentynę spotkał pewien zaszczyt – Tonie się jej oświadczył.

* ~toniefair tula Walentynkę do swego boku*
* Walentynka wtula się*
<~toniefair> Jest ktoś kogo kochasz bardziej
<~toniefair> Ode mnie?
<Walentynka> Skądże..jak mógłbyś tak pomyśleć?
<Walentynka> Tylko Ty jesteś w mym sercu


Walentyna zgodziła się.

 <~toniefair> Spędźmy razem resztę życia! 
 <~toniefair> Zamieszkajmy w małym domku z drewna z nasza dwójką ukochanych dzieciaczków.
 ~toniefair bierze Walentynkę w ramiona*
 <Walentynka> Tak właśnie wyobrażałam sobie naszą przyszłość!
<Walentynka> O mój Ty Romeo~!
<~toniefair> O moja ty Juliette! 
<Walentynka> Jesteś taki romantyczny..*szepnęła*
<~toniefair> Uparcie i skrycie, Walentynko kocham cie nad życie!
<Walentynka> Oh..! *westchnęła z zachwytem*
<Walentynka> To takie piękne..
 ~toniefair delikatnie przesuwa palcem po jej gęstych włosach*

W ten w miejscu gdzie spotkali się młodzi kochankowie wstąpił Lovekrove.
Znał on Walentynkę bardzo dobrze – kiedyś byli parą.
Lovekrove nie mógł pogodzić się z myślą ,że dziewczyna wybrała młodocianego Toniefair’a zamiast niego.
Dojrzałego , prawdziwego mężczyzny.

 <Walentynka> Oh , Lovekrove! *szepnęła*

 <~LOVEKROVE> *Krovie spojrzenie utkwione było w ukochanej wyznającej miłość obcemu mężczyźnie*
 * Walentynka uśmiechnęła się słodko do TonieFair , zerkając kątem oka na Lovekrove*
 * ~toniefair zerknął podejrzliwie na Lovekrove*
<~LOVEKROVE> *Zamuczał przeciągle, basem. W tonie owego dźwięku słyszalna była rozpacz. Nie czekając na nic odbiegł podzwaniając dzwoneczkiem przewieszoną na jego szyi. Jednak i ten umilkł*

W ten Walentyna zrozumiała ,że popełniła błąd. W jej sercu nadal był Lovekrove.

 * Walentynka skryła twarz we włosach i padła w ramiona Toniefair.Nie chciała by ktokolwiek usłyszał jej ciche łkanie.*
 * toniefair spogląda smutnymi oczyma na twarz ukochanej i delikatnie ociera jej łzy 
 * Walentynka odsunęła się od niego.*
<Walentynka> Wybacz.. to chyba dla mnie zbyt wcześnie.
 <~LOVEKROVE> *Wpadł na polanę, przebiegł przezeń dwakroć w poprzek mucząc z szaleńczą rozpaczą po czym ponownie zniknął między drzewami*
* Walentynka odsunęła się kilka kroków i zerknęła na Lovekrove przechadzającego się między drzewami.*
 * toniefair spojrzał na nią, udając twardego, jednak widać było smutek malujący się na jego twarzy
<~LOVEKROVE> *Wrócił zdyszany na polanę i klapnął ciężko pod drzewem*

Walentynka zrozumiała że ma szanse odzyskać tą miłość.Lecz musi o nią walczyć.I porzucić swojego narzeczonego..
Tak też uczyniła.

<toniefair> Będę na Ciebie czekał 
 <toniefair> choćby to miało trwać wieczność
<toniefair> Bo ja Cię.. kocham!
 * toniefair zaczął powoli oddalać się od polany
 * Walentynka ostatni raz spojrzała na Toniefair po czym wbiła spojrzenie w Lovekrove. Wzięła głęboki oddech i zrobiła kilka kroków w jego stronę.*
 * toniefair usiadł pod jakimś drzewem i zaczął grzebać patykiem w ziemi
 <~LOVEKROVE> *Byk stopniowo przybierał postać seksownego, wysokiego mężczyzny o kruczoczarnych bujnych włosach, jednak nie spojrzał nawet w stronę zbliżającej się Walentynki*
 * toniefair poczuł że kropla deszczu spadła mu na głowę
 * toniefair poczuł że na dobre się rozpadało
 * Walentynka zatrzymała się i stanęła na przeciw niemu. Przełknęła ślinę nie zważając na krople deszczu coraz częściej muskające jej skórę.*
 * toniefair łzy zaczęły napływać mu do oczu ale szczęśliwie nie było tego widać na mokrym od deszczu pysku.
* toniefair zaczął zastanawiać się czy powinien odejść.. czy tak będzie lepiej dla ukochanej.. czy dzięki temu będzie .. szczęśliwa
<~LOVEKROVE> *Przeniósł ciemne oczy w stronę Walentynki. O dziwo nie wyrażały absolutnie niczego poza zadumą odmalowaną w nich jak na obrazie.*
* toniefair odgarnął z twarzy ciemnobrązową grzywkę , wstał i ruszył w stronę polany
* Walentynka podeszła kilka kroków bliżej , usiadła przy drzewie tuż obok niego. Odgarnęła z twarzy kilka mokrych kosmyków i spojrzała na niego różanymi oczami.* To był błąd.
* toniefair schował się za grubym konarem jednego z drzew i zaczął obserwować Walentynkę i Lovekrove
<~LOVEKROVE> *Nieustannie patrzył na nią tym samym spojrzeniem. Na usta cisnęło mu się tyle pytań, jednak wyraził wszystko co chciał jednym słowem. Jednym jedynym utworzonym w pytanie* Kochasz?
* Walentynka jej oczy zabłysły natychmiastowo a usta zadrżały wypowiadając te słowa.* Tak ,kocham! Me serce już zawsze będzie Twoje. *wyszeptała i spuściła wzrok jakby czekając , na decyzję która wpłynie na jej życie.*


Mogło by się wydawać że oboje są już szczęśliwi i nic im nie grozi.
Lecz..

 * toniefair nie mógł już tego znieść .. ani chwili dłużej
 * toniefair wyskoczył zza drzewa i zaczął zbliżać się ku Lovekrove
<toniefair> Jeżeli chcesz mi zabrać Walentynkę .. jestem gotów o nią walczyć!
* Walentynka oderwała wzrok od ukochanego i jej oczom ukazał się Tonie fair.*
 <~LOVEKROVE> *Objął ją ramieniem i cmoknął w czubek głowy. Ujrzawszy zbliżającego się Toniefair wstał, wypiął bojowo pierś* Jesteś gotów zejść z tego świata w przeciągu najbliższych minut w walce o moją panią?
<toniefair> Kocham ja całym sercem.. pragnę ją odzyskać lub umrzeć dla niej!
<Shellney> *Dobyła dwóch mieczy i rzuciła oba w stronę przyszłych walczących*
<~LOVEKROVE> *Złapał jeden z mieczy w locie* Więc walczmy. Zwycięży lepszy.

I walka rozpoczęła się na dobre.

 <toniefair> Niech tak będzie. *dobył miecza i cisnął nim z całej siły w przeciwnika*
* Walentynka spoglądała  spłoszonym wzrokiem to na jednego ,to na drugiego mężczyznę.*
<~LOVEKROVE> *Odparł zwinnie atak i przeciął powietrze po skosie postępując krok w przód.*
* toniefair zaczął krążyć wokół przeciwnika wyczekując odpowiedniej chwili do ataku.
<~LOVEKROVE> *Sieknął w stronę przeciwnika, ostrze błysnęło szukając na oślep wrogiego ciała*
 * Walentynka zakryła dłonią usta obserwując wyczyny dwóch mężczyzn bliskich jej sercu.Przez całe ciało przeszedł ją mimowolny dreszcz.*
* toniefair schylił się unikając ledwo bardzo poważnego uszkodzenia
 * toniefair zaczął biegać dookoła pola walki i nagle przy trzecim okrążeniu skoczył w górę i skierował miecz ku lovekrove
<~LOVEKROVE> *Zarobił solidny cios w lewe ramię, lecz nie poddał się i naparł w szale na konkurenta siekając mieczem bez określonego celu*
* toniefair spojrzał kątem oka na ukochaną i widząc jej wzrok skierowany wyłącznie na Lovekrove , w złości sieknął mieczem z podwójną siłą w przeciwnika
<~LOVEKROVE> *Ledwo ledwo wybronił się od ciosów*
 * toniefair zagapił się na ukochaną i oberwał bardzo bolesny cios w tylną łapę*

Wydawałoby się że walka trwać będzie aż któryś z mężczyzn nie zostanie pokonany.
Walentyna postanowiła temu zapobiec.

 * Walentynka widząc jak jej ukochany dostaje kolejne ciosy od przeciwnika wstała  i podeszła do nich narażając się uderzenie mieczem.* Dosyć..Przestańcie!
* ~LOVEKROVE Widząc nadchodzącą ukochaną przed jej słowami zaprzestał walki* Więc jak to rozstrzygniemy? *Spytał patrząc w jej stronę z błogą miną. Jej widok był jak opatrunek na rany*
* toniefair spojrzał w stronę ukochanej wielkimi oczyma
 <toniefair> Walentynko
<toniefair> Którego z nas .. naprawdę kochasz?
* Walentynka stanęła pomiędzy nimi i wpatrując się w Lovekrove , jednocześnie słuchając słów wypowiadanych przez Toniefair’a.*
<~LOVEKROVE> *Wyciągnął dłoń w jej stronę muskając opuszkami palców jej policzek* Kochanie… Ty musisz wybrać.
* toniefair wyczekiwał odpowiedzi ukochanej w napięciu choć wiedział że za chwilę zada mu cios w samo serce…

Walentynka przez chwilę milczała jakby budując napięcie wśród mężczyzn tak czekających aby w odpowiedzi padło ich imię.
W końcu jednak odrzekła pewnym tonem:

 <Walentynka> Ja..kocham Lovekrove.I tylko jego. *powiedziała cicho jakby bojąc się reakcji Toniefaira’a. W obawie wtuliła się w ramiona swojego mężczyzny.*
<~LOVEKROVE> *Objął ją czule przymykając powieki i odetchnął z ulgą i powtórzył cicho* Kochanie… 
<toniefair> Więc dokonałaś wyboru.
<toniefair> Teraz nie pozostaje mi nic innego jak odejść… nie chcę zawadzać waszemu szczęściu…
 <~LOVEKROVE> *Spojrzał na Tońka* Bywaj więc zdrów. Godny był z Ciebie przeciwnik.
* Walentynka skinęła głową na te słowa.W środku jednak czuła pewien zawód , że mężczyzna który przed chwilą tak o nią zabiegał ,nagle się poddaje.*
[14:01:32] * toniefair spojrzał smutnym wzrokiem na Walentynkę*
* toniefair jednak po chwili jego kąciki ust lekko uniosły się w uśmiechu
<toniefair> Co za znaczenie mam ja? Ważne jest twoje szczęście…
 * Walentynka odgarnęła kosmyk włosów i spojrzała kątem oka na niego , jednak zaraz odwróciła wzrok pozostając ukryta w ramionach Lovekrove.*
<toniefair> Dziękuję Love. Ty też byłeś całkiem niezły.
<toniefair> No cóż na mnie chyba pora.
<~LOVEKROVE> *Przeczesał palcami włosy ukochanej przyglądając się jak bacznie doczesnemu konkurentowi i odwzajemnił uśmiech* 
 * toniefair pożegnał ukochaną ostatnim spojrzeniem i powoli zaczął się oddalać.
<Walentynka> Bądź zdrów , Toniefair. *ostatnio raz spojrzała na niego po czym obraz Toniefair’a pozostał już tylko w jej pamięci.*
 * toniefair nie odwrócił się już ani razu próbując ukryć łzy napływające mu do oczu.

I tak też się stało..Toniefair odszedł zostawiając miłość swojego życia w rękach innego mężczyzny.

<~LOVEKROVE> *Spojrzał w jej oczy* Kocham Cię *Szepnął cicho do jej ucha i musnął przelotnie wargami jej wargi*
 * Walentynkę ogarnęło błogie uczucie. Już wiedziała że nic nie stanie na przeszkodzie jej miłości. Wspięła się na palce i delikatnie pocałowała usta ukochanego.*

I tu kończy się historia Walentynki i Lovekrove’a.
Z pewnością dobrze im się powiodło ,a może i Toniefair odnalazł kobietę swych marzeń.

Historia młodych kochanków z wiekiem stała się popularna , a dzień w którym to się wydarzyło został ochrzczony..dniem miłości.
Dlatego aż do teraz , dnia 14 lutego wszyscy okazują sobie miłość.
Podtrzymajmy te tradycję i dziś!

                                                Wystąpili:
w roli:
Walentynki – Franka
Lovekrove’sa – Shellney
Toniefair’ego – Sagaphine

Dziękujemy za przeczytanie i zachęcamy do czynnego brania udziału w tym święcie! :D
* na wszelkie niedociągnięcia i inne niedoskonałości w tej historii należy przymknąć oko – pisane było na całkowitym spontanie. :) 
Franka (18:20)

Zadanie – „Pierścień Czarnego Feniksa” VI (Aldieb)

Teraz.
          Uda mi się.
          Biegłam tak szybko, że moje łapy ledwie dotykały podłoża. Mknęłam, muskając kamienną posadzkę jedynie opuszkami łap. Wszystko się wokół mnie zamazywało. Tworzyło nieokreśloną plamę, skupiającą się bezpośrednio przede mną. Wiatr, spowodowany pędem, czesał palcami moje futro. Gładził policzki i wyciskał łzy z oczu. A ja biegłam, ze wszystkich sił, jakie jeszcze drzemały w moim ciele. I jeszcze szybciej. Niczym uskrzydlona, niepokonana…
          A wszystko za sprawą nagłego podmuchu świeżego powietrza. To mogło oznaczać wolność. W końcu mogłam wydostać się z tego labiryntu. Każdy krok przybliżał mnie do wyjścia. Wystarczyło jeszcze tylko chwilę wytrzymać. Jeszcze tylko moment…
          Przy kolejnym długim susie moim ciałem nagle coś szarpnęło. Z niesamowitą siłą zostałam posłana na przeciwległą ścianę. Z głuchym odgłosem uderzyłam o twardy kamień i osunęłam się na ziemię z cichym jękiem. Potrząsnęłam głową, pozbywając się sprzed oczu czarnych plamek. Jeszcze przez chwilę cały świat wirował wokół mnie, aż w końcu podłoga przestała uciekać mi spod łap i mogłam podnieść się na równe łapy.
          Drżąc na całym ciele, rozejrzałam się dokoła, szukając wzrokiem jakiegokolwiek zagrożenia. Przeczesałam wzrokiem wszystkie ściany oraz obydwie strony długiego korytarza, jednakże nic nie dostrzegłam. A przecież napastnik nie miał gdzie się ukryć. Z uczuciem narastając paniki, chciałam już ruszać dalej, kiedy nagle coś przyszpiliło mnie do ziemi. Drwiący, sykliwy szept.
          – Na górze, psinko.
          Nim zdążyłam jakkolwiek zareagować, smoliście czarna smuga mgły spłynęła z sufitu, formując się na moich oczach. Sekundę później znów leżałam na ziemi, przygnieciona potężnym ciosem, a po korytarzu poniósł się złośliwy rechot napastnika.
          Z trudem podźwignęłam się do pozycji stojącej i łypnęłam spode łba na wrogą istotę. Tym razem nie uciekła po ataku. Wręcz przeciwnie. Moim oczom ukazała się sylwetka wilkopodobnego stworzenia. Miało około dwóch metrów w kłębie. Jego sierść była czarna jak smoła, z wyjątkiem białego iksa znajdującego się centralnie na pysku i przechodzącego przez dwoje płomiennych oczu. Płynnymi, kocimi ruchami przeszedł kilka kroków po niewidzialnym zarysie okręgu, wlepiając we mnie płonące ślepia. Jego czarny ogon snuł się za nim, pozostawiając po sobie ciemne opary dymu. Warknął przeciągle, ukazując przy tym rząd białych ostrych kłów. Przy każdym kroku stukał cicho wielkimi szponami o kamienną posadzkę.
          Sapnęłam, nagle dostrzegając na jego szyi rzemyk zakończony czarnym, połyskującym piórkiem, na którym wyraźnie rysował się pierścień w jaskrawo-rudym odcieniu. To było to czego szukałam, to po co tu przyszłam.
          I znów rozległ się ten rechotliwy śmiech. Zesztywniałam, odruchowo napinając mięśnie i jeżąc sierść na karku. Czy miałam jakiekolwiek szanse z tym stworzeniem? A jeśli nie czy dam radę uciec? Szanse były zapewne marne zarówno na jedno jak i na drugie. Ale nie mogłam się w tej chwili poddać. Cała moja wyprawa mogła zależeć od tej właśnie chwili.
          Zaczęliśmy krążyć po niewielkim okręgu jaki wyznaczała średnica tunelu. W oczach bestii wyraźnie widać było politowanie, podczas gdy ja starałam się złapać na czasie. Gorączkowo obmyślałam strategię, szukając wszystkich swoich atutów, które mogłabym wykorzystać w walce, lecz w porównaniu z takim przeciwnikiem nie znalazło się ich zbyt wiele. Ale nieważne.
          Zamiotłam po ziemi długim, puszystym ogonem, wzniecając w powietrze tumany zaległego kurzu, podsycając jeszcze dodatkowo obłok powietrzem, tak by choć na ułamek sekundy zaskoczył przeciwnika. Niemal w tym samym momencie, skrywana przez chmurę pyłu, zanurkowałam pomiędzy potężnymi łapami demona. Zawirowałam pomiędzy kończynami, wypryskując spod klatki piersiowej i kłapiąc zębami tuż przy jej szyi.
          W jednym momencie znalazł się kilka metrów dalej, mrużąc ślepia, najwyraźniej zaintrygowany tym nagłym atakiem. Jednakże moim celem wcale nie było, tak jak się spodziewał, zranienie go, a zerwanie talizmanu. Chybiłam.
          Zerwałam się, z miejsca, ponownie skacząc w jego stronę, jednakże, monstrum nawet nie drgnęło. W ostatniej sekundzie orientując się co się co się stanie, z przerażeniem próbowałam jeszcze wyhamować, jednakże na próżno. Wbiegłam na niego z całym swoim impetem i próbując jakoś uratować sytuację, zaplątałam się o długie kończyny bestii i wyrżnęłam się na kamienną posadzkę, wydobywając z siebie cichy pisk.
          Ciężko dysząc, oderwałam się od podłogi i zrozpaczona skierowałam spojrzenie ku czarnej jak smoła istocie. Rozwarł pysk, w dzikim, zadowolonym uśmiechu. Jego oczy błyszczały najprawdziwszym podnieceniem. Skoczył.
          Nie byłam pewna co najpierw poczułam, trzask łamanych żeber, czy  może raczej rozlewającą się po całym ciele falę bólu? Może jednak naszły jednocześnie – a zaraz po nich korytarz wypełnił bolesny skowyt.
          Biorąc płytki urywane oddechy z trudem podźwignęłam się z powrotem, patrząc jak demon cierpliwie obserwuje moje zmagania, przechylając nieznacznie łeb, niczym zaciekawiony szczeniak. Zacisnęłam z całej siły zęby, starając się zapomnieć o bólu. Ale nie dało się, kłucie rozchodziło się po całym ciele, przez cały czas, bez przerwy.
          Nadszedł. Zatrzasnął olbrzymie kły na mojej lewej łapie, bez najmniejszego trudu łamiąc kość w kilku miejscach. W pierwszym moim odruchu szarpnęłam się, jednakże to tylko spotęgowało paraliżujący ból. Ale nie, nie mogłam tak po prostu zostać pokonana. Musiałam się bronić. Jakkolwiek.
          Zebrawszy w sobie wszystkie pozostałe mi siły, ostatnim wysiłkiem doskoczyłam do pyska monstrum, zaciskając na nim swoje małe, lecz niezwykle ostre kiełki. Zaskoczony demon pisnął jak jakiś niedoświadczony młodziak i wyszarpnął się z mojego uścisku, tryskając mi w oczy atramentową posoką.
          Podniosłam łapę do oka, chcąc wytrzeć piekącą ciecz z twarzy, jednakże moje zabiegi jedynie pogorszyły całą sprawę, gdyż jedynie wtarłam głębiej lepką substancję. Obraz zaczął mi się zamazywać, czułam, że tracę zmysły. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, nie  byłam już dłużej wstanie walczyć. Upadłam.
***
          Każdy oddech oznaczał ból przeszywający mnie na wskroś, jakby miliony igiełek wbijało się w moje ciało. Wyglądało na to, że miałam połamane żebra. Nie mogłam oddychać, z każdą chwilą mój oddech stawał się krótszy, coraz bardziej urywany. Zaczynało brakować mi tlenu.
          Rozmazana plama, którą miałam przed oczyma, zaczęła pokrywać się rozbieganymi, czarnymi mrówkami.
          Zaraz? Mrówki? Ale skąd…?
          Ostatnim co zarejestrowałam, nim mój umysł zalazła wzburzona fala ciemności, był odległy, świszczący chichot…
Aldieb (13:53)

Zadanie – „Pierścień Czarnego Feniksa” V (Aldieb)

No to na zakończenie ferii jeszcze jedna część opowiadania i znikam na dość długi czas… Może będę wpadać, czasem w weekendy na chat, jednakże nic nie mogę obiecać.

———————————

         .Muzyka.

          Tik… Tak… Tik, tak… Tak, tik… Tik…

          Tykanie zegara rozchodziło się drżącym echem po kamiennych ścianach korytarza. Rozbrzmiewało w powietrzu, wybijane przez rytm moich łap.

          Stuk… puk… stuk, stuk, puk, stuk… stuku puk…

          Cichutko podchodzą gdy zapada zmrok…

          Pochodnia zafalowała pod wpływem lodowatego podmuchu, po czym zgasła, w momencie kiedy ją mijałam, a wraz z nią zniknął towarzyszący mi migotliwy cień.

          Stuk, puk… stuku puk…

          To już nie pierwszy raz. Same decydowały, która z nich ma zakończyć swój żywot. Wystarczyło ją… minąć.

          Zatrzymałam się, kiedy moje przednie łapy natrafiły na próg. Podniosłam głowę, kierując zmęczone oczy na rozpościerającą się przede mną komnatę. Nie różniącą się niczym od wielu poprzednich, na które natrafiałam. Ruszyłam dalej.

          Stuk, puk… Stuku puk… Mlask.

[ Muzyka: STOP ]

          .Muzyka.

          Zamarłam, spuszczając wzrok na podłogę. Obserwowała mnie para złotych, świecących w półmroku ślepi, okolona czarną burzą, wijących się macek.

          Ach… to ja.

          Powiodłam uważniej spojrzeniem po sali, dopiero teraz dostrzegając, że kafelkowaną posadzkę pokrywa cienka warstwa wody.
          Wzdrygnęłam się, mając wrażenie, że dostrzegam w odbiciu czyjąś sylwetkę. Potrząsnęłam łbem, to było niemożliwe, nikogo oprócz mnie tu nie było. Jednakże, jak pod wpływem czarodziejskiej różdżki, moje ciało drgnęło, po czym ruszyło ku migoczącemu odbiciu, z cichym pluskiem łap.
          Zmrużyłam ślepia, nie rozumiejąc tego co widzę. Ale ewidentnie pod powierzchnią wody, jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało, widniała sylwetka jakiegoś stworzenia. Jego jasne patrzałki były szeroko rozwarte, zwrócone ku górze, w moją stronę, w wyrazie paniki.
          Cofnęłam się gwałtownie, kiedy nagle potężne kocie łapy, uderzyły, od strony czarno białej szachownicy, w barierę jaką stanowiła powierzchnia wody. Przerażona, patrzyłam jak miota się, uderzając kończynami o przezroczystą ścianę, desperacko próbując się uwolnić. 
          Po chwili całkowitego otępienia doskoczyłam do niej i zaczęłam drapać w kafelki. Jednakże nic to nie dawało. Bezradnie patrzyłam, jak życie w jej oczach powoli przygasa, aż w końcu całkowicie zanika, a jej ciało zaczyna się oddalać, jakby tonąc w chłodnych odmętach cierpienia…
          – NIE! – wrzasnęłam histerycznie, próbując ją jeszcze złapać, jakimś cudem przebić się przez podłogę… Zrobić cokolwiek by jej pomóc. Przecież nie mogła tak po prostu zniknąć.
          Kręciłam z niedowierzaniem łbem, czując jak łzy gęstym strumieniem płyną mi z oczu. Znałam te waniliowe ślepia, czekoladowe łaty, mglisty ogon, znak Psi na lewej nodze… 
          – Nie, nie nie… – Zaczęłam mamrotać do siebie, tępo wpatrując się w przestrzeń przed sobą. – To musi być kolejna iluzja. Sztuczka, by mnie spowolnić, oszukać… 
          Podskoczyłam, z dzikim wrzaskiem, kiedy w podłogę obok mnie coś uderzyło. Z szaleńczo bijącym sercem, odsunęłam się w panice kilka kroków, ślizgając się na mokrej powierzchni.  
          Za moimi plecami rozległ się przytłumiony trzask. Kolejne ciało, kolejna żywa istota, uwięziona pod lodem. Roztrzęsiona powiodłam spojrzeniem dokoła, jednakże wszędzie natrafiałam jedynie na śmierć.
          Nie, nie nie, to nie mogło się tak skończyć. Poderwałam się na równe nogi i skoczyłam ku pierwszej wilczycy, w której rozpoznałam Jennę. Rozszerzyłam z przerażeniem oczy, po czym bez chwili zastanowienia uderzyłam, z całą swoją siłą, łapami w przezroczystą barierę. Mroźne kropelki cieczy uderzyły mnie po twarzy, jednakże nic innego się nie wydarzyło. Łkałam w duchu, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogę stracić kolejną bliską mi osobę. 
          Nagle przerwałam moje bezowocne próby, odwracając się powoli. Nim jeszcze uniosłam oczy,  w podświadomości wiedziałam co ujrzę. Twarze bliskich mi osób błyskające ku mnie oskarżycielsko, z wyrzutem, w ich zbolałych oczach. 
          Ponieważ nieważne jak bardzo się starałam, nie potrafiłam im pomóc…

Zadanie – „Pierścień Czarnego Feniksa” IV (Aldieb)

[Nudzi mi się, to dodaję kolejną część opowiadania. :I ]

———————-


          Leżałam znów w pustym korytarzu, a jedynym słyszalnym dźwiękiem był mój ciężki oddech rozchodzący się echem wśród kamiennych ścian. Wstałam chwiejnie i bez dalszej zwłoki ruszyłam dalej. Po krótkiej chwili zorientowałam się, że znajduję się w innej części labiryntu. Cóż… trudno i tak nie robiło mi to większej różnicy.
***

          Oderwałam poduszki łap od podłoża z lepkim cmoknięciem, po czym przy kolejnym kroku znów zanurzyłam je w gęstej, rdzawej cieczy rozlewającej się po kamiennych kafelkach. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Cisza się nasilała, przerywana jedynie chlupotem krwi i moim ciężkim oddechem. Po pewnym czasie w jej nasileniu wyłapałam cichy dźwięk. Kap. Cisza. Kap. Kap. Parsknęłam z oburzeniem, kiedy kropla krwi rozbiła się na moim wilgotnym nosie. Kap.  Kap.  Kap…
          Zatrzymałam się. Powoli, jakby z wahaniem, uniosłam łeb ku górze. Ugięły się pode mną łapy, a z pyska wyrwało się ciche jęknięcie. Setki, tysiące, może miliony martwych ciał. Ludzkich, zwierzęcych… Obdartych ze skóry, ociekających własną krwią.  Kap.  Kap. Kap…
          Poczułam, że zbiera mi się na mdłości. Opuściłam głowę, jednak mój wzrok padł na szkarłatne jezioro, w którym odbijała się podniebna masakra. Zacisnęłam ślepia, modląc się o utratę zmysłu węchu. Ostry, metaliczny zapach, wymieszany z odorem rozkładu wwiercał się w moje nozdrza z zabójczą siłą. Warknęłam wściekle, zirytowana swoją słabością.
          Nim ucichł ten odgłos, po komnacie rozległ się tubalny dźwięk, przywodzący na myśl spadające głazy. Gdy wszystko ucichło znów usłyszałam kapanie. I szum… Pędzący, z zawrotną prędkością, potok krwi podciął mi łapy. Runęłam z krzykiem, tracąc równowagę, a prąd poniósł moje ciało. Rdzawa ciecz była wszędzie. Nic nie widziałam. Nie mogłam oddychać. Poczułam, że odpływam. Straciłam przytomność…
***
          Krzyknęłam, ryjąc pazurami po miękkiej skórze na pysku. Mój wrzask potoczył się echem, płynąc z zawrotną prędkością po labiryncie zdradzieckich korytarzy, by powrócić do   mych uszu i zamienić się na kolejną falę niewysłowionego bólu, którego nie sposób było wyrazić inaczej, niż jedynie przez ten właśnie krzyk. Do zaciśniętych oczu cisnęły się słone łzy. Płynęły swobodnie po policzkach, mocząc ciemne futro i mieszając się ze szkarłatem krwi. 
          Zatoczyłam się na ścianę, przewalając się na bok, po czym jak w spazmie, gwałtownie zwijając się w kłębek. Moim drobnym ciałem wstrząsnęły drgawki.
          Jeszcze raz.
          I nagle wszystko ustało.
          Zamilkłam. W zastałej ciszy mój chrapliwy oddech brzmiał niezwykle głośno. Jednak zaraz i on ucichł.
          Powoli, jakby bojąc się każdego gwałtownego ruchu, poluzowałam uścisk łap, które bezwładnie osunęły się na posadzkę. Zmusiłam się do rozluźnienia szczęk. W następnej kolejności poszły wszystkie mięśnie. Wsłuchałam się w siebie z pewnym wahaniem. Wyglądało na to, że wszystko było już w porządku…
***

          Ocknęłam się, leżąc pod jedną ze ścian tunelu. Migotliwy płomień pochodni rzucał powykrzywiane cienie na kamienne ściany. Zadrżałam, z wysiłkiem prostując kończyny i podnosząc się do pozycji stojącej. Czułam, że coś mi umknęło, coś bardzo ważnego. Cała byłam poobijana, a moje ciało nadal drżało, jakby po biegu maratońskim. 
          Potrząsnęłam głową. Nie teraz. To nie miało znaczenia. Musiałam iść dalej…

Zadanie – „Pierścień Czarnego Feniksa” III (Aldieb)

[ Kolejna część. Do niczego. Ale nieważne.
Zdecydowałam, że jeszcze tu zostanę... przynajmniej na jakiś czas. Co potem, to się zobaczy. ]
——————–
    Drewniane wrota, wykończone żeliwnymi okuciami, zatrzasnęły się za mną z hukiem. Tubalny odgłos rozbrzmiał w powietrzu, by stopniowo wygasnąć i przemienić się w ciszę, z której wyłonił się cichy stukot pazurów, po śliskiej posadzce, wybijający rytm moich niepewnych kroków. Szłam w jednym możliwym kierunku, prosto przed siebie. Zmrużyłam powieki, by uchronić się przed jaskrawym światłem rzucanym przez nietypowe ściany.  
    Sunęłam korytarzem, starając się uporządkować wirujące myśli. Zagłębiałam się coraz bardziej w ten dziwny labirynt, wybierając na oślep drogę, skręcając w różne odgałęzienia, cz y też kierując się ku znikąd pojawiającym się schodom. 
    Zatraciłam się we własnym wnętrzu, gdy wtem poczułam, że coś jest nie tak. Zatrzepotałam powiekami, chcąc pozbyć się niespodziewanych halucynacji majaczących mi przed oczami. Jednak to nie pomogło. Powietrze przede mną falowało, wprawiając w ruch niebieskawy obłoczek dymu. Pod wpływem nagłego przeczucia zerknęłam w tył i poczułam jak wewnątrz mnie powoli narasta ściśnięta gula. Zaledwie metr za mną ziała czarna, bezdenna czeluść, od której aż zionęło upiorną nicością. Pospiesznie odwróciłam wzrok, kładąc po sobie długie uszy. Jednak tam czekała na mnie kolejna niespodzianka. Dopiero co niewyraźne opary w mgnieniu oka zaczynały nabierać kształtów i barw. Już po chwili wypełniały całą przestrzeń korytarza, przysłaniając mi widok na marmurowe ściany. Obraz rozciągnięty przede mną zadziwiająco dobrze odzwierciedlał rzeczywistość. Jedynie białe, rozmywające się opary, widoczne kątem oka, zdradzały o fałszywości tego nierealnego świata.
    W podziwianiu iluzji przeszkodził mi mrożący krew w żyłach, lodowaty podmuch nieznanego czającego się za mymi plecami, zmuszając do ponownego odwrócenia się. Mała fala dreszczy przebiegła przez całe moje ciało, poczynając od czubka nosa, a kończąc na końcówce ogona. Ciemność otchłani była znacznie bliżej niż kilka minut temu, wyciągając swe chciwe macki w moją stronę. Odruchowo przesunęłam się o parę kroków, byle dalej od tej mrocznej przestrzeni. Bałam się myśleć jak by się to skończyło, gdyby udało jej się mnie pochłonąć. Bezsprzecznie kojarzyła mi się z pustymi ślepiami Sanetille, dopełniając moją coraz to bardziej rosnącą niechęć do niej. Wyglądało na to, że pozostało mi tylko jedno wyjście, musiałam iść dalej. Łapy z niechęcią oderwały się od zimnej posadzki, zagłębiając w sielankowy krajobraz – być może kolejną pułapkę, jeszcze gorszą, od tej czyhającej za moimi plecami. 
    Ku mojemu zdumieniu, poduszkami łap, natrafiłam na miękką ziemię i soczyście zieloną trawę. Na skórze poczułam ciepłe promienie słońca, a w nozdrza z [przyjemnością wciągnęłam zapach świeżego powietrza. Po zatęchłej woni sanktuarium, ledwie zauważyłam jak jest tu parno. Rozglądałam się wciąż dookoła, nie mogąc się nadziwić. Gdybym nie zdawała sobie sprawy, z tego, że otacza mnie iluzja, pewnie nigdy nie zorientowałabym się w prawdzie. 
    W tym momencie dostrzegłam kocią sylwetkę, majaczącą wśród wysokich traw. Była to biała lwica, zmierzająca niespiesznym truchtem w sobie tylko znanym kierunku. Drgnęłam uradowana, stawiając uszy na sztorc. W końcu spotkałam jakąś żywą istotę. Może nawet mającą informacje na temat tego miejsca.
    Już chciałam do niej podbiec, kiedy samica podniosła głowę, kierując przyjazne, błękitne oczy w moją stronę. Zamarłam bez ruchu, czując jakby zmroziło mi wnętrzności. Nagle wszystkie obrazy nabrały ostrości, szczegóły wskoczyły na swoje miejsce, uzupełniając brakujące elementu układanki. W jednej chwili wszystko nabrało sensu. A może właśnie go straciło? 
Z sensem, czy też bez niego, wyjaśniło się towarzyszące mi przez ten cały czas uczucie. Zadrżałam z trwogą. Bardzo dobrze znałam to miejsce. Niegdyś spenetrowałam każdy zakątek pobliskiej dżungli, jak i rozległej sawanny. To właśnie tutaj trafiłam po moim przebudzeniu, zlękniona i zdezorientowana. Tu znajdował się mój pierwszy, prawdziwy dom. 
    – Hej, ty! Stój! – Usłyszałam dźwięczny głos samicy, dużo bliżej niż mogłam się tego spodziewać. Soraya wciąż patrzyła wprost na mnie. Nie zrozumiałam, przecież stałam…
- Co robisz na terenach Stada Lwów Jedności?
- Ja? – Zadałyśmy to pytanie jednocześnie. Głos docierający zza moich pleców wydawał się dziwnie znajomy. 
    Odwróciłam się niepewnie, odsuwając się kilka korków w bok, kątem oka zauważając, że biała wcale nie  podążyła za mną wzrokiem, a wciąż wpatrywała się w ten sam punkt. W końcu i ja podążyłam spojrzeniem w tym kierunku, by spojrzeć na młodą lwicę o srebrzystej sierści i jasnobrązowej, mahoniowej grzywce. Mimo, że w głębi duszy domyślałam się co mogę ujrzeć, widok ten sprawił, że zachwiały się pode mną łapy. Byłam świadkiem zdarzenia sprzed tylu lat!         Spoglądałam na dużo młodszą wersję samej siebie, która wydawała się tak samo żywa jak ja w tej chwili… Potrząsnęłam gwałtownie głową, wprawiając w ruch długie kosmyki ciemnych włosów. Jeśli tak dalej miało to wyglądać, to mogłabym się założyć, że oszaleję. Błądziłam niewidomym wzrokiem po okolicy. Głosy dwóch lwic dobiegały do mnie przytłumione, jakby zza szklanej ściany. Nie wiedziałam co się działo, to wszystko nie miało dla mnie najmniejszego sensu…
    W ciągu ułamka sekundy wszystko się zmieniło. Niespodziewanie obrazy zawirowały. Ziemia uciekła mi spod łap, zamieniając się miejscami z nieboskłonem i pierzastymi chmurami. Drzewa i krzewy wyciągnęły się w szerz, a następnie w pionie, tracąc pierwotną formę  i zaczęły się zlewać z pozostałymi zjawiskami w bezkształtną, nieokreśloną masę. Coś szarpnęło moim ciałem, porywając wraz z całą resztą. Krzyknęłam, na moment zamykając ślepia, a kiedy ponownie uniosłam powieki, przed oczami mignęły mi kolejne wizje, co rusz wciągane przez szaleńczy wir, wymieniając się z innymi obrazami.
    Masywna, jak na samicę, lwica o bystrym spojrzeniu i jasnej, płowej sierści – Afra, przywódczyni stada. Jej sylwetka rozmyła się, by po chwili na nowo uformować się w kształt kolejnej osoby, tym razem Rubi, o niebieskiej sierści i zwariowanych iskierkach w oczach. Zrywa przedziwny owoc z drzewa rosnącego w innym wymiarze, do którego wspólnie znalazłyśmy przejście. Udaje, że się nim zatruła, przyprowadzając mnie o zawroty głowy. I gdyby obraz utrzymał się trochę dłużej, ujrzałabym zapewne jak tarza się po ziemi, naśmiewając się ze mnie do rozpuku. 
    Śmiechy. Głośne rozmowy. Impreza. Płowy lew zjeżdżający po wodospadzie, na drewnianej tacce, niczym na desce surfingowej.
    I znów zmiana. Dwa lwiątka bawiące się ze sobą. Białe i czarne. Roy i Bree. W następnej scenie już jako nastolatki, posyłające sobie zakochane spojrzenia.
    Na chwilę wszystko się rozmazało, po czym znów nabrało ostrości. Biegniemy całą grupą. Wszyscy poszliśmy, aby pomóc Mariah, lwicy, która została porwana.
    Afra informuje o zamknięciu Stada.
    I koniec. Cisza.

Zadanie – „Pierścień Czarnego Feniksa” II (Aldieb)

[ Hmm... Staram się dodawać w niezbyt dużych fragmentach... ]

            ——————————

            Przez otaczające mnie ciężkie zasłony mgły, z trudem przedostał się nieprzyjemny, drażniący bębenki chrobot.Poruszyłam się nieznacznie, układając się wygodniej i zatapiając się w przytulnym, gęstym mroku, oblepiającym moją ociężałą świadomość. Ze wszystkich sił starałam się ignorować ciche przeczucie, które zrodziło się na obrzeżach mojego umysłu, że już czas przerwać tę sielankę. Jednak, ani trochę, nie miałam ochoty opuszczać tak błogiego stanu.
            Podniosłam gwałtownie łeb, a wraz z tym ruchem odpłynęło całe towarzyszące mi ciepło.Grzmotnęłam wierzchem czaszki o coś twardego i aż syknęłam z bólu. Wyskoczyłam z zagłębienia, w którym się znajdowałam i otrząsnęłam się. Skrzywiłam się przy tym nieznacznie, czując delikatny ból w klatce piersiowej. Ziewnęłam szeroko,po czym przeciągnęłam się ostrożnie, wyciągając łapy i wyginając z rozkoszą grzbiet. Mlasnęłam i rozejrzałam się wokoło.
No tak. Ciemność.
            W końcu przypomniało mi się, co było przyczyną mojej pobudki. Postawiłam uszy na sztorc, uważnie nasłuchując. Wciągnęłam ze świstem powietrze, kiedy niemal natychmiast dobiegły mnie odgłosy gryzienia, darcia oraz ciche piski.Wzdrygnęłam się z niesmakiem, rozumiejąc, że to podziemnie padlinożercy zajmują się truchłem potwora. Z drugiej strony, wychodziło z korzyścią dla mnie. Mogłam teraz bez obawy poruszać się przez korytarz.
            Czas było ruszać. Z nowymi siłami biegłam w równym rytmie, systematycznie stawiając za sobą łapy. Odgłos moich kroków oraz spokojny oddech były jedynymi dźwiękami,które od teraz towarzyszyły mi w wędrówce. Tylko co jakiś czas zatrzymywałam się na krótki postój. Minuty dłużyły się jak godziny, sprawiając, że traciłam poczucie czasu. Myśli chaotycznie przeskakiwały od jednego tematu na inny.Podążałam dalej, z niecierpliwością wyczekując końca tunelu.
             Niepokojące uczucie coraz bardziej ciążyło mina sercu. Wyciągało swoje macki, coraz głębiej sięgając, zatruwając swoją ideą moje członki. Starałam się go pozbyć, wyprzeć z umysłu, jednak nie potrafiłam.Otaczająca mnie czerń nagle zdała mi się nieprzyjazna, przytłaczająca swoją głębią. Czułam się w  niej jak w klatce.Zamknięta, bez żadnej szansy ucieczki. Mogłam tylko iść… bez żadnej nadziei…
            Czerń,która nie została zrodzona z Nocy… kryła w sobie drapieżcę, polującego na mnie,stworzenia nie przystosowanego do podziemnych wędrówek. Cichy obserwator, mógł się czaić wszędzie. Śledzić, czaić się w mroku, obserwować i tylko czekać na dogodny moment… Nieświadomie moje korki się wydłużyły, jakby moje ciało podświadomie chciało oddalić się od obcej istoty. Niemal czułam jej przeszywający wzrok wbity w moje plecy. Musiałam uciec… uciec…
            Jeszcze nie tak dawne wspomnienia zaczęły przemykać mi przed oczami. Nieskazitelna biel, czarne zjawy tworzące Krąg…
Mój rzęsisty oddech ścigał się z szaleńczo bijącym sercem. Mięśnie naprężone do granic możliwości, poruszały łapami, w szaleńczym biegu, pchając mnie coraz szybciej, coraz dalej. Obrazy… emocje… nieopisany bóli cierpienie… oplotły mnie z całą swoją siłą, korzystając z mojej coraz to bardziej słabnącej woli. Upiorne szepty goniły mnie, łaskocząc mroźnymi oddechami. Chciałam uciec, jak najdalej od ścigającego mnie potwora. Jednak nie mogłam, brakowało mi sił.
            Krzyknęłam doprowadzona już całkiem do paniki, kiedy potknęłam się o wystający z twardej ziemi korzeń. Przewaliłam się, lądując boleśnie na pysku. Zamarłam w bezruchu,łapczywie łapiąc powietrze do płuc. Nasłuchiwałam. Jednak nie wyczułam, nikogo znajdującego się w tunelu po z mną. Byłam sama.
Podniosłam się i potrząsnęłam łbem. Dopiero teraz zauważyłam, że z moich oczu ciekną łzy. Nakazałam sobie spokój. Policzyłam do dwudziestu, starając się wyrównać oddech. Wstydziłam się swojej reakcji, jednak kłujące szpilki strachu były wbite głęboko i nie sądziłam, żeby szybko się roztopiły. Już. Koniec.
            Podniosłam uszy, wyczuwając nagle prąd świeżego powietrza. Zaczęłam węszyć, przeszukując ściany korytarza. Z trudem powstrzymywałam narastający przypływ nadziei, który łatwo mógł się skończyć rozczarowaniem. Wstrzymałam oddech kiedy poczułam równą, kamienną powierzchnię oraz wypływający z jego obrzeży ciąg. Po chwili namysłu naparłam na blok całym ciałem, wkładając w to jak najwięcej siły. Nic.Jednak nie poddawałam się. Nie teraz, kiedy mogłam znaleźć wyjście. Powtórzyłam ten manewr i już po chwili poczułam jak skała drgnęła. Popchnęłam jeszcze raz i nagle kamień puścił, wpadając z głośnym hukiem na zewnątrz. Oblizałam nerwowo pysk, po czym weszłam z duszą na ramieniu przez wąski otwór.
Syknęłam, kiedy nagłe światło boleśnie mnie oślepiło.Zamknęłam oczy, przez cały czas uważnie nasłuchując. Jedyne co słyszałam to cichy trzask tańczących płomieni. Poruszyłam się nieznacznie, czując że napięcie które mnie ogarnęło wcale nie uchodzi. Coś było nie tak. Zamrugałam powiekami i w końcu otworzyłam szeroko oczy. Przede mną znajdowała się wielka ściana skalna. Z za niej wydobywało się delikatne światło, które wcześniej było dla mnie tak bolesne. Jednak to nie było to, co mnie zaniepokoiło.  Zmarszczyłam nos, kiedy zrozumiałam, że w ten sposób działa na mnie zapach unoszący się w tym pomieszczeniu. Jednak przyzwyczajona do duchoty panującej w tunelu, nie mogłam go zidentyfikować. Wzięłam głęboki wdech i postąpiłam kilka kroków, wychodząc zza ciemnego głazu. Przede mną rozciągała się ogromna sala, oświetlona płonącymi paleniskami, ustawionymi w półkolu, wzdłuż gładko ociosanych skał. Tu zapach się nasilił, jednak szłam dalej,aż dotarłam na sam środek. Stanęłam na wytartej przez setki stworzeń posadzce,a następnie odwróciłam się twarzą w stronę miejsca, z którego wyszłam.
Wciągnęłam ze świstem powietrze, zszokowana widokiem,który się przede mną znalazł. Głaz, za którym znajdował się otwór, okazał się być posągiem, przedstawiającym kobietę o dzikich rysach oraz drapieżnym wyrazie twarzy. Odziana była skąpo, tak, że wyraźnie było widać zarysy mięśni jej ciała. W jednej ręce trzymała sztylet, z którego spływała jakaś ciecz,najprawdopodobniej krew. Na jej szyi widniał wisiorek, zakończony misternie zdobionym piórem. W samym jego sercu umiejscowiony był szlachetny kamień,rubin, w którego ciemnym kolorze, błyskały odbite płomyki ognia. Cały posąg był wykonany z nieznanego mi materiału. Ciemny, prawie czarny kryształ, błyszczał,wypolerowany przez mistrzów rzemieślników. Jego rozmiary były ogromne. Możliwe,że sięgał nawet dalej niż najwyższe widziane przeze mnie drzewo.
To co znajdowało się u stóp rzeźby wyjaśniało źródło woni, która wcześniej mnie zaskoczyła. Były to dwa wielkie baseny, w kształcie równych okręgów, zajmujących niemal połowę sali. Aż po brzegi wypełnione były rdzawą cieczą, o metalicznym zapachu – krwią. Do obu stóp posągu, które zanurzone były w szkarłatnym płynie, przymocowane były dwie pary żelaznych łańcuchów. Teraz spoczywały luźno, jednak bez trudu domyśliłam się, że służyły do tego by przytrzymywać osoby, skazane na ofiarę dla tego bóstwa.
            Im dłużej wpatrywałam się w ten widok, tym coraz bardziej w moim jestestwie rodziło się niesmak i oburzenie. Nie mogłam zrozumieć jak można było pozwolić na tego rodzaju religię. Jednak wiedziałam jedno. Znajdowałam się w Mrocznym Sanktuarium.
***
            Nie odrywałam ślepi od okrągłych basenów, przepełnionych po brzegi rdzawą cieczą.Ostra woń krwi wypełniała całe pomieszczenie, wciskając się w każdy, nawet najbardziej zakurzony kąt, przyprawiając mnie o mdłości. Ogień trzaskał cicho,rzucając na ściany migoczące cienie, wijące się w dzikim tańcu, niczym splecione ze sobą węże. Postąpiłam krok w przód. Za pierwszą łapą podążyła następna. Ciało było jakby wyrwane spod mojej kontroli. Szkarłat rozciągający się przede mną wywoływał u mnie fascynację, a zarazem odrazę. Chciałam cofnąć się, zawrócić, jednak napięte do granic wytrzymałości kończyny nadal poruszały się własnym życiem.
            Niespodziewanie poczułam, jak łapy uderzyły o kamienny murek. Zatrzymałam się gwałtownie,zaskoczona kiedy znalazłam się aż tak blisko. Metaliczny, gryzący w nozdrza zapach uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. W odbiciu rysującym się na mrocznej tafli, trudno było dostrzec rysy żywego stworzenia. Zdeformowane kształty,przypominały raczej potwora, rodem z najgłębszych czeluści piekieł, niż niepozorną wilczycę. Oblizałam nerwowo pysk, nie odrywając oczu od falującej czerwieni. Sumienie, czające się na granicy świadomości krzyczało do mnie, że powinnam jak najprędzej uciekać. Czarne macki oblepiające mój umysł, stłumiły jego ciche wołanie. Poddałam się im. Nieświadomie zbliżyłam łeb, do delikatnie drżącej powierzchni. W momencie, w którym mój nos dotknął lodowatej cieczy,odskoczyłam jak oparzona. Nie. Nie tego chciałam. W polu mojego widzenia mignął szary cień, pozostawiając za sobą falę mroźnej aury. Zamrugałam powiekami,gwałtownie się rozglądając, jednak nie dostrzegłam niczego. Najprawdopodobniej atmosfera tego pomieszczenia zbyt mocno wpłynęła na moją wyobraźnię, co za skutkowało dziwnymi omamami.
Ogarnęłam spojrzeniem jeszcze raz wielką salę. Czas było się stąd wynosić. Odwróciłam się raptownie i skierowałam pośpieszne kroki,w kierunku wrót znajdujących się na końcu komnaty. Kiedy zbliżyłam się do nich na odległość kilku metrów, te niespodziewanie uchyliły się, wydając przy tym przeraźliwy zgrzyt. Zamarłam, przerażona, czekając na dalszy bieg wydarzeń.Jednak, wbrew moim oczekiwaniom, wyglądało na to, że nikt nie miał zamiaru wkroczyć do pomieszczenia. Bynajmniej wcale mnie to nie uspokoiło, lecz nie mogłam pozostać tutaj na wieczność. Z duszą na ramieniu przeszłam przez ciężkie odrzwia.
Rozszerzyłam, zdumiona, oczy. Zdecydowanie nie tego spodziewałam się ujrzeć. Przede mną rozpościerał się prosty korytarz, wykuty z najczystszego marmuru. Ściany były idealnie gładkie ozdobione przez ornamentowe wzory, wykute na wzór egzotycznych roślin, w które wplątane były dzikie zwierzęta oraz przeróżne geometryczne kształty. Co jakiś czas przejście zostało udekorowane rzymską kolumną, bądź niszą, w której znajdował się posąg,najprawdopodobniej pomniejszego bóstwa. Te misterne zdobienia, spokojnie można było porównać do największych dzieł krasnoludzkich, jednak wątpiłam, żeby naprawdę były przez nie wykonane. Od każdego milimetra tej budowli czuć było mroczną dzikość, w każdym rysie czy kształcie czaiła się czerń, dopełniana przez szydzące z obserwatora, wijące się żyłki minerału. 
A jednak, to nie to tak mnie zszokowało. Chociaż przyznaję, że pogłębiało ogólne wrażenie. Korytarz rozświetlony był jasnym, białym światłem, wydobywającym się bez pośrednio… ze ścian. A przynajmniej tak mi się wydawało. Nie umiałam tego inaczej wytłumaczyć. Nigdzie nie mogłam dostrzec, żadnego źródła tego nietypowego oświetlenia.
W momencie, w którym chciałam postąpić krok na przód, odkryłam, że nie jestem wstanie. Łapy kurczowo trzymały się podłoża, nie mając ani krzty ochoty, zmienić swego położenia. Jakbym wrosła w ziemię. Zamiast w końcu się uspokoić, byłam jeszcze bardziej zestresowana. To nie było dobre światło. Mamiło, oszukiwało, skrywając prawdziwe oblicze tego miejsca.Rozumiałam to całym swoim jestestwem. Jednak nie miałam wyjścia. Musiałam podążać dalej. Wydostać się z tego piekła. A jedyna droga prowadząca ku wyjścia widniała właśnie przede mną.
————————-

[ Zastanawiam się nad, czy nie odejść z HOLS. Ta, między innymi, z powodu tego, co się zdarzyło w sylwestra. ]